czwartek, 24 kwietnia 2014

To naprawdę działa!

Długo wahałem się czy napisać o tym czy też nie. Trochę się obawiam tego, co możecie sobie o mnie pomyśleć. W końcu jednak doszedłem do wniosku, że to, co mam do przekazania, jest dużo ważniejsze od czyjejkolwiek opinii o mnie. Zdaję sobie sprawę, że poruszając takie tematy niebezpiecznie zbliżam się do nieprzychylnej reputacji wariata.

Na początku powtórzę kilka oczywistych oczywistości.

Pewnie zdajecie sobie sprawę, dlaczego ciągle nam tak wiele rzeczy nie wychodzi. Przecież mamy dobre intencje. Jesteśmy grzeszni i słabi, ale w głębi serca przecież dobrzy z nas ludzie, a ciągle nam się nie udaje. Chcemy być tacy poprawni, porządni i dobrzy, ale raz za razem zaliczmy wpadki, które rujnują nasze z mozołem konstruowane poczucie własnej wartości. Ile to już razy czyniliśmy postanowienia, że teraz to już będzie inaczej, że tym razem nam się uda, by po pewnym czasie i kolejnej klęsce musieć znów odgruzować się z rumowiska własnej pychy i wrócić ze spuszczoną głową do punktu wyjścia.

Dlaczego tak się dzieje? Zakładam, że doskonale znacie odpowiedź, ale przypomnieć nie zawadzi. Przegrywamy, bo walczymy w pojedynkę. Wydaje nam się, że sami pokonamy lenistwo, nasze słabości, grzech i wszystkie demony zewsząd nas otaczające.

Niestety bez Jezusa nic nam nie wyjdzie. Będziemy zaliczać kolejne wtopy, a nasza frustracja w końcu rozerwie nas od środka jak napompowany balon. Po trzydziestu latach klęsk, porażek, potknięć i upadków wreszcie to do mnie dotarło.

Co w takim razie powinienem zrobić? - zadałem sobie to jakże częste pytanie. Odpowiedź nie była trudna - Wpuścić Jezusa do swego serca. On przecież od lat kołacze do mych drzwi. Nie potrzebuje specjalnego zaproszenia. Potężny Król jakim jest Chrystus stoi obok nas i czeka tylko na jeden znak aby móc nam pomóc.

Zrobiłem to.

Uchyliłem skrzypiące drzwi mojej duszy i zawstydzony wyszeptałem: Jezu, jeżeli naprawdę chcesz, to wejdź proszę, ale z góry przepraszam za bałagan. Nie sprzątałem tu od lat. Wszędzie walają się kompromitujące grzechy. Wszystko przykryła gruba warstwa poczucia winy, a w powietrzu unosi się kwaśny odór niskiego poczucia wartości. Stajnia Augiasza przy tym, to pestka.

Jezusa to nie zraziło. Wszedł z mocą (bo Jezus wszystko i zawsze robi z mocą), zakasał rękawy i wziął się do roboty. Bo nasz Pan to taka trochę firma sprzątająca - porządkuje nasze serca.

Po czym poznałem, że Jezus rozgościł się we mnie? Odpowiem tak - gdy dwa tygodnie temu (dzień po tym, jak w modlitwie powierzyłem moje życie Chrystusowi) siedziałem na niedzielnej mszy, świętej, zalała mnie fala miłości tak wielkiej i cudownej, że omal nie zrzuciło mnie z ławki. Dobrze, że siedziałem z boku, bo jakoś udało mi się ukryć łzy spływające po policzkach. Wiem, co sobie teraz o mnie myślicie, ale mówię Wam - doświadczyć Bożej Miłości, to rzecz bezcenna, a za resztę zapłacicie... modlitwą :)

Od tamtego czasu zacząłem budować swoją relację z moim Największym Idolem. Nie oznacza to jednak, że teraz moje życie będzie niekończącym się pasmem zwycięstw. Dalej będę się przewracał, lecz różnica będzie polegać na tym, że teraz przy podnoszeniu się z upadku moim punktem oparcia będzie Ukrzyżowane Ciało Pana.

Jestem grzesznikiem, słabeuszem, frajerem, kłamcą, ignorantem, nieczułym draniem i czym tam jeszcze. Moje serce jest przeżarte grzechem jak metal rdzą, ale pomimo wszystko stanąłem przed Jezusem i zaproponowałem mu przyjaźń. On znając mnie lepiej niż ja sam siebie znam, przyjął tą ofertę z największą radością.

Stało się tak, ponieważ Jego miłość do mnie jest bezwarunkowa. Nie stanął nade mną. Nie pokręcił z politowaniem głową i nie powiedział: "No, Ziernicki... pokochać to ja ciebie może i mógłbym, ale na początku to ty musisz się zmienić, bo inaczej to nie ma szans. Jak się nie weźmiesz za porządki, to moja noga u ciebie nie postanie!"

Jezus wie, że nie od razu Kraków zbudowano. Rozwój duchowy jest długi i żmudny. Apostołowie trzy lata chodzili z Jezusem. Byli naocznymi świadkami wielu cudów, a jak przyszło co do czego, to uciekli z podkulonym ogonem.

Czy zatem moi Drodzy, tylko ze względu na nasze grzechy mamy się odwracać od Jezusa? Czy uważacie, że nie jesteśmy warci Jego uwagi? To wierutne kłamstwo, które nieustannie wmawia nam Zły.

Bardziej od wszystkich naszych grzechów razem wziętych boli Jezusa nasz brak wiary w Jego miłosierdzie.

Gorąco Was zatem namawiam - powierzcie swe życie Chrystusowi. Gdy coś nam w organizmie szwankuje, idziemy do lekarza i oddajemy się w jego ręce, ufając jego wiedzy, doświadczeniu i kompetencji. Wierzymy, że nas wyleczy. Dlaczego zatem nie dajemy wiary w to, że Jezus uzdrowi nasze serce, że posprząta po nas ten bałagan? No przecież wierzymy! - ktoś powie. To jest wersja oficjalna, ale czy my tak naprawdę traktujemy Jezusa serio? Jaka jest ta nasza wiara? Czy nie słuchamy tych opowieści o Synu Bożym jak o legendzie o smoku wawelskim? Zwiedzając Kraków, robimy sobie zdjęcia z ziejącym ogniem posągiem smoka, ale przecież nikt tak naprawdę nie wierzy, że on kiedyś istniał. Po co więc marnujemy pamięć w aparacie? Jeżeli tam gdzieś w głębi serca nie nazywamy Pana naszym Królem i Zbawcą, po co w ogóle chodzimy do kościoła? Bo tradycja, bo tak wypada, bo co ludzie powiedzą, bo przyzwyczajenie, bo wynieśliśmy ten zwyczaj z domu? To wszystko bzdura!

Zachęcam Was, nawiążcie osobisty kontakt z Chrystusem przez modlitwę. Powierzajcie mu wszystkie swoje problemy i troski. Zaufajcie Mu, bo jak nie Jemu, to komu... smoku wawelskiemu?

piątek, 4 kwietnia 2014

Refleksje Parkingowe


Gdy siedziałem w zaparkowanym aucie pod szpitalem, czekając aż moja żona skończy pracę, uświadomiłem sobie, że za tymi murami istnieje zupełnie inny świat, a drzwi, które rozsuwają się na fotokomórkę, są wrotami do równolegle funkcjonującego wymiaru.

Podczas, gdy ja znudzony stukałem palcami w kierownicę, ludzie po drugiej stronie marzyli by znaleźć się na moim miejscu. Kilku z nich widziałem. Dostali przepustkę na papieroska do świata zdrowych (określenie niezdiagnozowanych, bądź nie kwalifikujących się do hospitalizacji byłoby trafniejsze). Wychodzili w kapciach i szlafrokach, ciągnąc za sobą wieszaki z kroplówkami. Przysiadali ciężko na obdrapanych ławkach i oddawali się nałogowi, którego nie chciano wraz z nimi przyjąć na oddział. Musieli niestety zostawić go za tymi rozsuwanymi drzwiami i raz na jakiś czas przydreptywali tutaj, by sprawdzić, jak się ma.


Zrobiło mi się głupio i wstyd, że ciągle na coś narzekam, że ogarnia mnie taki marazm, podczas gdy pasażerowie tego wielkiego statku fizycznych ułomności marzą o zawinięciu do portu o nazwie "normalność", w którym ja się właśnie duszę. Załóżmy taki człowiek, któremu może na jednej z sal właśnie amputowali nogę, pewnie oddałby całe królestwo za możliwość poprowadzenia auta, w którym ja teraz umieram z nudów. Albo dziesiątki sparaliżowanych po wylewach i udarach pragną posiąść niewyobrażalną moc postukania sobie palcami w kierownicę. Pewnie napawaliby się ruchem całej dłoni i każdego z palców z osobna.


Kto ma więcej szczęścia? Kogo Bóg obdarowuje łaskami? Mnie, czy ich? Oni pragną, a ja wegetuje w aucie zapuszczając korzenie w fotel. Oni marzą o wolności, którą ja mam, ale ją trwonię i marnotrawię.


Ile to razy zadajemy sobie pytanie: Dlaczego są choroby? Dlaczego rodzą się dzieci niepełnosprawne? Czemuż na świecie jest tyle cierpienia? Gdy dopadnie nas choróbsko, często tłumaczymy to sobie tak: "No tak, jestem grzesznikiem, złym człowiekiem, to mnie Bóg ukarał". Czy na pewno? Gdy apostołowie widząc niewidomego od urodzenia żebraka, zapytali się Jezusa, dlaczego spotkał go taki los, On im odpowiedział: "...stało się tak, aby się na nim objawiły sprawy Boże."


23 stycznia opublikowałem post pt. "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!" o niezwykłym człowieku - Nicku Vujicicu, który urodził się bez kończyn. Nie będę wdawał się w szczegóły jego historii (zainteresowanych odsyłam do posta), ale czytając jego książkę, rodziła się we mnie zazdrość. Nie zazdrościłem mu tego, że porywa tłumy, lecz tego, że jest w lepszym położeniu ode mnie. Myślałem - ma przewagę, bo nie ma nóg i rąk. Wyróżnia się z tłumu, a ja jestem przeciętny. To brzmi jak jakaś kompletna niedorzeczność, ale to prawda! Pomyślcie tylko ile jego niepełnosprawność generuje miłości i współczucia w ludzkich sercach! Jak wiele dobra rodzi się z jego ułomności! Czyż nie tak samo jest z chorymi dziećmi? Przez wiele lat miliony Polaków wrzucili fortunę do puszek Owsiaka, pragnąc uczestniczyć w wielkiej akcji pomocy małym dzieciom. Pomyślcie ile w nas by zostało miłości, gdyby zniknęły wszystkie choroby i cierpienie?


Kto wobec tego ma lepiej? Ja czy oni uwięzieni tam za murem? Albo inaczej - w kim jest więcej życia - we mnie, czy w nich cierpiących, a czasem już konających? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest taka oczywista.


Jest jeszcze inna sprawa. My tak sobie żyjemy z dnia na dzień, mniej lub bardziej szczęśliwi. Tworzymy swoje małe światy, wkomponowani w codzienną rutynę jak sztuczne kwiaty w bukiet. Specjalizujemy się w okłamywaniu siebie co do władzy nad własną egzystencją i Bóg na to wszystko patrzy. Obserwuje nas maluczkich, śmiesznych, zabieganych. Pochyla się nad tym formikarium naszego ziemskiego mrowiska i nie wiadomo, co mu się w głowie roi ;)


To ogromna lekcja pokory, gdy nagle jesteśmy zmuszeni zostawić całe nasze dotychczasowe życie i ubrać szpitalną piżamę, bo coś w naszym organizmie zaczęło szwankować, albo mieliśmy jakiś wypadek. Różnie na to reagujemy i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że w takich sytuacjach cała frustracja i złość bierze się z faktu, że ktoś się odważył pokrzyżować nam plany. Jesteśmy obrażeni na życie, bo przecież nasza wizja przyszłości nie uwzględniała choroby ani cierpienia. Czujemy się tacy upokorzeni, że teraz leżymy na szpitalnym łóżku, podłączają nas do rurki, a pielęgniarki ciągle coś przynoszą do połknięcia, a my na nic nie mamy wpływu.


Mówi się, że nieświadomość jest błogosławieństwem, ale nie w tym przypadku. Myślę, że ważne jest aby nie dać się ograbić ze zrozumienia okoliczności w jakich się znajdujemy. Czas jest jak rzeka i wypłukuje materiał nośny naszych myśli. Postarajmy się aby ta refleksja zakotwiczyła w korycie naszego umysłu. Abyśmy zawsze mieli pokorę do życia i codziennie cieszyli się z wszystkiego co nas spotyka, bo szczęście jest pojęciem względnym. Mamy tendencję do ciągłego porównywania się do innych, zamiast skupić się na sobie i swoim życiu. Każdy ma inną drogę, ale ważne jest aby jej przemierzanie nas radowało i motywowało do stawiania kolejnych kroków.


Pozdrawiam gorąco i życzę Wam i sobie pokory :)